"Myślę sobie tak: John Cole jest za duży na tego muła. Myślę o wszystkich miastach i miaseczkach, w których nie byłem; nie wiem nawet, kto tam mieszka, nikogo tam nie znam i nikt nie zna mnie. Ta, John Cole jest za duży na tego muła. Jakby muł i John Cole nie pochodzili z tego samego świata. Potem John Cole naciąga kapelusz na oczy. Nic wielkiego. Opuszcza rondo kapelusza w świetle księżyca. A wokół ciemne drzewa. I sowy. To nic nie znaczy. Będzie ciężko odnaleźć się w świecie bez niego. Tak myślę. W tej części kraju widuje się spadające gwiazdy co dwie albo trzy minuty. Widać przyszła ich pora. Szukają siebie, jak wszystko inne na świecie".
Nie wiem jak to się stało, ale ta książka zupełnie mi umknęła. Przez jakieś 5 lat nie miałem pojęcia o jej istnieniu. Mam słabość do klimatów Dzikiego Zachodu (uogólniając), zwracam uwagę na tytuły zawierające ten motyw, a jednak "Dni bez końca" przeoczyłem. Całe szczęście, że wreszcie udało mi się naprawić to rażące zaniedbanie.
źródło: [klik] |
Historię poznajemy z perspektywy Thomasa McNulty'ego, który snuje opowieść o swoim niełatwym, choć nie pozbawionym szczęśliwych momentów życiu. Jako dzieciak cudem przetrwał podróż do Stanów Zjednoczonych uciekając z dotkniętej klęska głodu Irlandii, w nowym kraju poznaje Johna Cole'a, młodzieńca zagubionego podobnie jak on sam, z którym połączy go więcej niż przyjaźń. Chłopcy zarabiają na życie w dość oryginalny sposób - w przebraniach kobiet zabawiają tańcem i samą swoją obecnością bywalców szynku w jednym z górniczych miasteczek. Niestety - czas nie oszczędza nikogo, bohaterowie dorastają i zwyczajnie nie mogą dalej w przekonujący sposób odgrywać swoich ról. Postanawiają wstąpić do armii. Żołnierskie życie zapowiada się całkiem obiecująco, jednak rzeczywistość szybko weryfikuje zbytni optymizm. Pogromy Indian, walki w wojnie secesyjnej, wszechobecna śmierć i zniszczenie. Gdzieś w tym wszystkim los splata ścieżki Thomasa i Johna z indiańską dziewczynką, którą postanawiają się zaopiekować. W ten sposób tworzą nietypową, jednak szczęśliwą rodzinę.
Potrzebowałem chwili żeby złapać rytm podczas lektury, specyficzny język ze sporą ilością archaizmów może drażnić, w ogólnym rozrachunku okazuje się być jednym z atutów powieści. Coś, co od początku rzuca się w oczy (i mimo wszystko zaskakuje natężeniem) to naturalistyczne opisy. W opozycji do wstrząsających scen mamy wrażliwego narratora, skorego do przemyśleń dotyczących istnienia, często posługującego się nieco poetyckim językiem. Dla mnie to połączenie idealne. Tego szukam w książkach. I cholernie się cieszę kiedy to znajduję. Poszukiwanie swojego miejsca w życiu, własnej tożsamości, akceptacja cudzej odmienności i tej wewnątrz nas samych, braterstwo, lojalność, pięknie opisana miłość, absurdalność wojen, ślepe oddanie idei - o tym (między innymi) jest ta książka, ale nie po to, by prawić morały. Bo tak naprawdę to po prostu wspomnienia pewnego Irlandczyka, jednego z wielu, którego los potoczył się tak a nie inaczej. Człowieka, który chciał być szczęśliwy u boku ukochanego. Kogoś, kto doszukiwał się piękna i spokoju w brutalnej rzeczywistości.
"Dni bez końca" to była świetna przygoda. Pochlebne opinie nie okazały się przesadą. Tytuł wskakuje do grona moich ulubionych książek, dziwnym trafem większość jest w westernowych klimatach. :) Po takiej książce człowiek czuje się bogatszy w środku. Było trochę adrenaliny, było trochę wzruszeń, była odrobina humoru. Końcówka kruszy serce, ale czy łamie je na dobre, czy odpuszcza, to już musicie sobie sprawdzić sami. Sporym minusem jest słaba dostępność tytułu, plusem zaś jego kontynuacja (którą akurat można kupić bez problemu). Polecam się zainteresować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz